Kilkanaście dni temu swoją premierę miał „Ripley”, serial Netflixa, który po raz kolejny odnosi się do postaci Toma Ripleya znanego już fikcyjnego bohatera popkultury. Powieść autorstwa Patricii Highsmith była już wielokrotnie adaptowana, a jej najcelniejszym odzwcierdleniem był film „Utalentowany pan Ripley” Anthoniego Minghelli. W ubiegłym roku swoją próbę przedstawienia tej unikatowej, ale już dość znanej historii miała Emerald Fennell w „Saltburn”. Jednakże nikt do teraz nie postawił na dłuższą propozycję podejścia do tematu taką jak serial.
Rozczytując się w przeróżnych zapowiedziach serialu, oglądając trailery i wreszcie kosztować samego „dania” Netflixa nie da się bez uniknięcia wrażenia, że dużo z tej historii już się zna. Tom Ripley zapisał się w filmie i literaturze donośnymi zgłoskami jako cwany oszust z niezwykłym darem do manipulowania wydarzeniami i najbliższymi mu ludźmi. Serial przepełniony jest zmitologizowaną już aurą bohatera, a percepcja postaci głównego bohatera to doskonale znany topos.
Ilość zapożyczeń, interpretacji dosłownych czy też adaptacji jeden do jednego jest nad wyraz liczna. Struktura fabularna również nie uległa większej zmianie, a konstrukcja prowadzenia fabuły, w której Andrew Scott genialnie odgrywa Toma, nie jest nieprzewidywalna, wręcz przeciwnie. Tak samo naiwny i bucowaty jest Dickie Greenleaf (Johnny Flynn), tak samo nieufna i momentami niezręcznie irytująca jest Marge (Dakota Fanning). Co więc sprawia, że warto ten serial obejrzeć i można się nim zachwycić?
Historia Toma Ripleya nie została oprawiona jeszcze nigdy do tej pory w ramy tak wielu gatunków filmowych i nie dostała tak szerokiego pola do popisu. Mimo, że przecież ta fabuła „gra się sama” to jednak z wśród wielu wykonawców głównej roli Andrew Scott ma prawo pretendować do najlepszego. Produkcja w całości wykonana jest w czarno-białym kolorze, gęstość atmosfery (szczególnie w pierwszych odcinkach), przebija przez odbiornik, a brak barw tylko intensyfikuje jakość doświadczenia. Muzyka, która została zaproponowana przez twórców jest absolutnym strzałem w dziesiątkę. Ponury, przygnębiający, mistyczny i choro intrygujący klimat przygód Ripleya jest świeżym podejściem do powieści Highsmith, a jednak bezprecedensowo idealnie dopasowanym. Odliczanie zegara w tle, jazgot, dźwięki syren i ciągłe chaotyczne odgłosy nakręcają wydarzenia nadając mu kilkukrotnie rangę dreszczowca.
Serial „Ripley” to lodowato zimne kino noir, a przecież to nadal ten sam bohater, którego idyllą jest urząd pocztowy, a narzędziem zbrodni maszyna do pisania. Tom w wykonaniu Andrew Scotta jest wyrachowany, mimo niefrasobliwości przy pierwszych kontaktach z Greenleafem i Marge przejmuje całkowicie kontrolę nad ich relacją. W przeciwieństwie do grzecznej wersji Matta Damona („Utalentowany pan Ripley” 1999 r.), Andrew Scott hipnotyzuje i nie patyczkuje się już od samego początku tegoż opowiadania. Jego charakterologiczny profil przestępcy, a później mordercy jest nieskazitelny. Widz nigdy nie wątpi w jego prawdziwe intencje, a wręcz przeciwnie zachodzi w głowę jak skrupulatnym i przenikliwym jest kombinatorem. Swoją kreacją przeraża, a jednocześnie aktorsko dominuje każdą możliwą scenę. Trudno nie uciekać porównaniami do „Psychozy” Alfreda Hitchcoka i wielu innych pozycji z gatunków tak rzetelnie przemyconych w serialu.
Warto poświęcić oddzielny akapit głównym twórcom serialu, którymi są Stephen Zaillian i Robert Elswit. Ten pierwszy wyreżyserował i napisał scenariusz, który możliwe, że został najlepszą adaptacją powieści do tej pory. Owszem miał on dużo więcej czasu antenowego niż twórcy filmów, ale w jego pracy nie ma luk. Trudno znaleźć sztuczne wydłużanie akcji czy dodatkowe, zbędne wątki. Większe możliwości pozwoliły na poszerzenie profilu psychologicznego Toma Ripleya oraz dokładniejszym przedstawieniu jego metod. Zaillian pozwala sobie na bardzo wiele w niemalże wszystkich aspektach swojej pracy, a co za tym idzie tworzy przewidywalną, ale nadal zaskakującą historię. Jednak najjaśniej świecącą gwiazdą zza kamery jest Robert Elswit, którego praca przy „Ripley”, jest tak istotna dla końcowego efektu, że bez niego ten projekt mógłby wyglądać zupełnie inaczej. Laureat Oscara za zdjęcia do „There will be blood” i autor zdjęć do wielu innych hitowych pozycji, popisał się przy pracy nad serialem Netflixa. Ze wszystkich lokacji wyciąga maksimum, tworząc dziesiątki scen, których miejsce powinno być w galerii sztuki. Zdjęcia w „Ripley” doskonale oddają charakter wydarzeń opisywanych przez twórców, a jednocześnie poszerzają spektrum emocji i klimatu panujących w poszczególnych scenach. Dzięki czerni i bieli, kolorystyka przestaje mieć znaczenie, a ważniejsze stają się kształty. To również uczta dla wyobraźni, mimo tego, że przecież wszystko jest nam pokazywane. Dzięki zabiegom pracy operatora oglądanie serialu scena po scenie i kadr po kadrze jest znaczną przyjemnością.
„Ripley” nie stroni też od smaczków, poza wspomnianymi wyżej nawiązaniami mamy do czynienia z dość pokaźnym hołdem dla włoskiej popkultury. Bardzo dobry jest dalszy plan aktorski i role epizodyczne, a na szczególne wyróżnienie zasługują odgrywający role Inspektora Raviniego (Maurizio Lombardi) i Freddiego Milesa (Eliot Sumner). Bardzo satysfakcjonującym jest cameo Johna Malkovicha, który w 2002 r. wcielał się w postać Toma Ripleya w „Grze Ripleya”, w reżyserii Liliany Cavani. „Ripley” od Netflixa jest wciągający, intrygujący i uzależniający. To zdecydowanie jedno z lepszych podejść do książki Patricii Highsmith, a jednocześnie jedno z najbardziej autorskich. Swoboda, którą mogli wykorzystać twórcy nie poszła na marne, a efektem końcowym jest świetny i estetyczny „Ripley”.
Marcin Telega
fot. materiały promocyjne „Ripley”