Na 16 sierpnia 2024 roku przypada dzień 70 urodzin jednego z najbardziej znanych i kasowych reżyserów w historii kina – Jamesa Camerona. Ostatnio kojarzymy go głównie z przesuwanymi o lata kolejnymi częściami „Avatara”, ale to przecież także reżyser, który podarował nam „Titanica”, „Terminatora”, „Prawdziwe kłamstwa”, a także „Obcego”.
Z pewnością filmami, które odcisnęły na Cameronie największe piętno i bez których nie zostałby reżyserem są „2001: Odyseja kosmiczna” Stanleya Kubricka, a także saga „Gwiezdne wojny” w reżyserii George’a Lucasa. To po ich obejrzeniu młody James Cameron zamarzył o tworzeniu filmów i za sprawą których sam zaczął eksperymentować z kamerą, scenariuszem, montażem, a także efektami specjalnymi – w 1993 roku założył firmę Digital Domain, zajmującą się ich tworzeniem.
Chociaż premiera „Titanica” (1997) miała miejsce w momencie, w którym Cameron miał już ugruntowaną pozycję w świecie filmu, ciężko nie rozpocząć opowiadania o nim właśnie od tego filmu. Absolutnie rozbił nim bank Akademii zgarniając 11 Oscarów, w tym za najlepszy film, reżyserię oraz montaż. To jeden z najważniejszych filmów w całym świecie kina – nie tylko za imponujący budżet, ale także za sceny, które wdarły się szturmem do klasyki, jak ta, gdy Jack trzyma Rose na przodzie statku, a ta rozpościera ramiona, łapiąc w nie wiatr. Cokolwiek by o nim nie mówić, jakichkolwiek błędów nie wytykać, należy przyznać – to naprawdę majestatyczny film, wciąż żywy w dyskursach publicznych. Dopiero niedawno Cameronowi udało się udowodnić wszystkim złośliwcom, czepiającym się o scenę z drzwiami, na których płynęła Rose. Reżyser przeprowadził w tym celu ekspertyzę udowadniającą, że unoszone przez wodę drzwi nie wytrzymałyby ciężaru dwójki bohaterów i [uwaga spojler] nie uratowałyby Jacka przed zamarznięciem na śmierć.
Ale, ale, James Cameron to nie „tylko” „Titanic”! Swoją wielkość udowodnił już wcześniej, gdy w 1984 roku na ekrany wszedł jego drugi (po niezbyt udanej „Pirania II: Latający mordercy” (1981)) pełnometrażowy film, czyli „Terminator”, który pokochali widzowie na całym świecie i po 40 latach możemy już mówić o nim jako o kultowym.
No i last but not least – „Avatar” (2009), dzieło, które zachwyciło nie tylko swoim rozmachem, bo ten już znamy z poprzednich filmów Camerona, ale także niezwykłym konceptem świata, szacunkiem do przyrody oraz pokazem w 3D, który pozwolił cieszyć się obrazem w wielu wymiarach. Planeta Pandora skradła serca i pokazała co się dzieje, gdy człowiek za bardzo ingeruje w przyrodę. To nie jest fantastyczny film, to ostrzeżenie, żeby się cofnąć, nim będzie za późno. Cameron niedawno wrócił z drugą częścią „Avatara”, mając w planach jeszcze trzy.
James Cameron nie ma filmografii z długą listą tytułów, jednak, jeśli przyjrzeć się samym obrazom, są one tak imponujące i kasowe, że nie dziwi ilość lat, które na każdy z nich potrzebował. W jego urodziny życzymy więc mu kolejnych lat, by dalej dostarczał nam tak znaczących tytułów.
Kinga Majchrzak
fot. kadr z filmu „Terminator”, materiały promocyjne dystrybutora