Nie boi się podejmować nawet najtrudniejszych aktorskich wyzwań, eksplorować nowe formy sztuki, zaskakiwać odbiorców fizycznymi przemianami na potrzeby ról. Produkcje takie jak „W głębi lasu”, „Hiacynt” czy najnowszy „Norwegian Dream”, za który nominowany został na Festiwalu Mastercard OFF CAMERA w kategorii najlepsza rola męska, to dopiero przedsmak wielu ekscytujących projektów, nad jakimi już teraz pracuje. Hubert Miłkowski opowiada nam o wyjątkowej sile, jaką odnalazł w sobie jako aktor oraz o lekcjach, jakie wyciągnął z pierwszych, intensywnych lat filmowej kariery.
Mary Kosiarz: Cofnijmy się o kilka lat do momentu, w którym dopiero rozpoczynasz swoją artystyczną karierę. Kim był Hubert na przełomie liceum i studiów, a kim jest dzisiaj?
Hubert Miłkowski: Mam wrażenie, że cała moja terapia jest poszukiwaniem odpowiedzi na to pytanie (śmiech). Hubert sprzed tych kilku lat przede wszystkim nie wiedział jeszcze, co chce robić i wpadł na to właściwie przypadkiem. Bo kiedy już odnalazłem własną ścieżkę, spodobała mi się ona na tyle, że kroczę nią już od przeszło siedmiu lat. Kiedyś, przez to, że bardzo dużo trenowałem, miałem dokładnie ułożony plan tygodnia, kierowałem się dyscypliną i wymagało to ode mnie umiejętności dobrej organizacji. Kiedy w liceum przestałem trenować, nagle zorientowałem się, że nie mam pojęcia, co ciekawego można zrobić ze swoim życiem, kiedy ma się nieco więcej czasu. Nie mogłem sobie z tą próżnią poradzić. Mniej więcej wtedy mój bliski przyjaciel z klasy zaproponował, żebyśmy wspólnie zrobili szkolną sztukę teatralną. Wpadłem w to z tą całą energią, jaką miałem wówczas potrzebę wykorzystać. Okazało się to czymś naprawdę ekstra. Sztuka wyszła absolutnie wspaniale, przede wszystkim dzięki naszej szczerości, takiej szczeniackiej radości. Nie mieliśmy pojęcia, jak to się robi, ale spróbowaliśmy i weszliśmy w to na sto procent. Jeśli my nie potraktujemy swoich pasji na poważnie, nikt inny tego za nas nie zrobi. Podzieliliśmy się wspólnie naszą wrażliwością i odbyliśmy wtedy tak wiele świetnych, inspirujących rozmów.
Poszliśmy któregoś dnia w klasie maturalnej z moim przyjacielem na piwo. Przemyśleliśmy to wszystko, co wydarzyło się w ostatnim czasie i powiedziałem mu wtedy, że chyba będę szedł na aktorstwo. On odpowiedział, że będzie zdawał na reżyserię teatralną, chociaż wcześniej mieliśmy na siebie zupełnie inne plany.
Jak dużo zmieniło się przez ten czas? Myślę, że zataczam dzisiaj pewne metaforyczne koło. Młodszy Hubert bardzo cieszył się tą swoją pasją i z tej intuicji wyszły wówczas naprawdę piękne rzeczy. A potem, na przestrzeni tych kilku lat, w trakcie uczenia się fachu, warsztatu i wskutek wielu różnych spotkań – czasem rozwijających, niekiedy bardzo trudnych – doszedłem do punktu, w którym zacząłem się zbyt surowo oceniać. Zablokowałem się i pogubiłem, słysząc jedne rzeczy w szkole, inne rzeczy w teatrze i jeszcze inne na planie filmowym. Już w czasie studiów bardzo dużo pracowałem i zderzyłem się z realiami branży. Nie miałem czasu i przestrzeni na to, by sobie te gwałtowne zmiany usystematyzować. Wszystko działo się bardzo szybko i równolegle. Czuję, że nie byłem wtedy na to wystarczająco gotowy – zarówno emocjonalnie, jak i aktorsko. Stałem się dla siebie mało empatyczny i często zbyt mocno siebie karałem. Teraz, kiedy mój warsztat jest już nieco zinternalizowany, nie muszę już o tym tak dużo myśleć i ten zawód znowu jest dla mnie czystą frajdą.
Mary Kosiarz: Czyli ta początkowa szczeniacka radość nareszcie do Ciebie wróciła?
Hubert Miłkowski: Wraca coraz częściej. Nie zawsze, ale na pewno uczę się wyrozumiałości wobec siebie. Tego, że to właśnie ja mogę być dla siebie tą najbardziej empatyczną osobą i nie ma sensu grać, jeśli nie sprawia mi to radochy. Przed przyjazdem na Mastercard OFF CAMERA uczestniczyłem w pięciodniowych warsztatach z reżyserem teatralnym, Andreiem Zagorodnikowem, którego znałem jeszcze zanim poszedłem na studia. Czuję, że mam teraz taką siedmioletnią kodę, zataczam jakiś kolejny krąg. Te warsztaty są wspaniałym doświadczeniem, bo pozbywamy się na nich blokad, reagujemy instynktownie, wsłuchujemy się w swojego partnera scenicznego, czyli pielęgnujemy tę uważność w spotkaniu z drugim człowiekiem. Dzięki takim wydarzeniom przypominam sobie, co kochałem w aktorstwie od początku. Jest to wyjątkowy rodzaj koncentracji nie tylko na sobie i swoich przeżyciach, ale na naszych partnerach i ich własnej emocjonalności.
Mary Kosiarz: Kilka lat temu w piorunującym tempie wpadłeś na aktorską głęboką wodę. Serial Netflixa „W głębi lasu” robiłeś na pierwszym roku szkoły teatralnej i już wtedy pracowałeś z prawdziwymi legendami polskiego ekranu. Ta poprzeczka była postawiona naprawdę wysoko. Czułeś, że musisz za wszelką cenę udowodnić, że zasługujesz na miejsce, w którym się znalazłeś?
Hubert Miłkowski: Na pewno tak właśnie było. To jest ten pamiętny moment, w którym uczestniczysz w tzw. castingach korytarzowych, trwających mniej niż kwadrans. Otacza Cię grupka znajomych, z którymi rywalizujesz o projekty. Trochę żałuje, że nie wpadamy na siebie już tak często, jak wtedy. To jest taki czas, w którym pragniesz udowodnić reżyserom, reżyserom castingu czy kolegom z roku, że masz ten „talent” i dryg, który usprawiedliwia fakt, że na tak wczesnym etapie robisz już tak poważne rzeczy. W początkowych latach szkoły wielokrotnie doświadczyliśmy zdystansowanego podejścia wykładowców i komentarzy w stylu: „Co wy niby umiecie?”. Fakt, warsztatowo byliśmy jeszcze nieco niewyrobieni, ale czy to oznacza, że mamy nie szukać wyzwań poza uczelnią? Zwłaszcza, że współczesny rynek wymaga od nas, byśmy wcześnie zaczynali. Nie tylko fach i warsztat definiują nas jako aktorów. To, co ze sobą niesiemy, rodzaj naszej prywatnej wrażliwości jest czymś najważniejszym, co wnosimy do projektu.
U mnie kłębka tych wszystkich oczekiwań, potrzeby zadowolenia wszystkich ludzi wokół bierze się głównie z tego, że niekiedy bardzo źle siebie oceniam i tracę na to mnóstwo energii. Stałem się w tym mocno pogubiony. Zastanawiałem się, czy zasługuję, czy te świetne tytuły to był tylko fart. Ale zamiast się tym fartem cieszyć, czułem, że koniecznie muszę na niego zasłużyć.
Mary Kosiarz: Jedni postrzegają ten zawód jako misję, drudzy znajdują w nim ujście dla swoich najbardziej ekstremalnych emocji i trudnych przeżyć. Czym aktorstwo jest dla Ciebie?
Hubert Miłkowski: Przede wszystkim aktorstwo daje mi wolność. Zarówno w wymiarze czasowym, bo ostatecznie nie przepracowuje aż tak wielu dni w ciągu roku, jak i metaforycznym. Praktycznie każdy aspekt naszego życia wpływa na sztukę, jaką tworzymy. Ja staram się korzystać z tej przestrzeni na spotkania, na myślenie, bo wbrew pozorom lwia część aktorstwa to myślenie, fantazjowanie o tym wszystkim, co nas czeka w przyszłości. Strasznie cieszy mnie liczba spotkań, na jakie siłą rzeczy jestem skazany w tej pracy. Nowi ludzie, których poznaję przy każdym projekcie, nowe punkty widzenia, nowe energie i podejście do zawodu. Prywatnie chyba nigdy nie poddałbym się tak dużej ekspozycji na kontakt z ludźmi, wychodzenie z domu i dzielenie się z innymi swoimi interpretacjami sztuki. Zmusza mnie to do większej otwartości i jest niezwykle rozwijające.
Oprócz zetknięcia się z naturą drugiego człowieka, aktorstwo przybliża mnie do literatury, którą uwielbiam. Praktyka teatralna, wczuwanie się w tekst, analizowanie go na różne sposoby pomaga w głębszym zrozumieniu niektórych utworów literackich i przeniesieniu ich w wiarygodny sposób na scenę.
Mary Kosiarz: Wspomniałeś o tym, że w codziennym funkcjonowaniu w zawodzie pomagają ci spotkania z ludźmi z branży, ale także terapia, w której odnajdujesz to, co utraciłeś w ostatnich bardzo intensywnych latach. Co ty, jako introwertyk, robisz sam dla siebie, żeby zbalansować te emocjonalne zawirowania w pracy?
Hubert Miłkowski: Na pewno aktorstwo nie powinno być drogą do naszej własnej terapii, przerabiania jakichś swoich problemów czy kompleksów. To są rzeczy, które należałoby załatwić samemu ze sobą albo właśnie z pomocą specjalisty. W aktorstwie jesteśmy nastawieni na spontaniczność, która pięknie łączy się z kreatywnością wpisaną w tę profesję. Jednak ten aspekt terapeutyczny pozostaje już wyłącznie moją pracą. Sam dla siebie uczę się empatii, wyrozumiałości, braku oceny, z którą i tak mierzymy się w przestrzeni publicznej. Tego, żeby być swoim największym sprzymierzeńcem. Ponadto, mam ogromne szczęście do przyjaciół. Mam wiele długoletnich relacji i one bardzo osadzają mnie w tej poza aktorskiej rzeczywistości. Czasem mam wrażenie, że zwariowałbym, jeśli wokół nie byłoby ludzi, którzy znają mnie od dawna i mają detektor na każdy bullshit, jaki bym zaproponował albo szybko powiedzieliby mi, gdybym zaczął odpływać gdzieś myślami. Oprócz tego pomaga mi sport, który gwarantuje pewien rodzaj rutyny. W swoim prywatnym życiu mam właśnie dużo takiej rutyny: usystematyzowany zestaw rzeczy, jakie zjem na śniadanie, usystematyzowany czas na trening, spotkania z przyjaciółmi. To jest moja autoregulacja.
Mary Kosiarz: Jednocześnie lubisz rutynę i tworzysz przełomowe projekty, niejednokrotnie określane mianem „odważnych” w polskim kinie. Tak było chociażby z „Hiacyntem”, w którym wystąpiłeś razem z Tomkiem Ziętkiem. Co to według Ciebie znaczy być odważnym we współczesnym kinie?
Hubert Miłkowski: Odwaga we współczesnym kinie wiąże się z bezkompromisowością wobec wymagań rynku, które zdefiniowały mnóstwo projektów filmowych i serialowych oraz całą erę streamingu. Treści dopasowuje się pod wymogi algorytmu, więc odważna jest z mojej perspektywy walka o kino autorskie i przejaw indywidualnej ekspresji. Nie należy schlebiać prostym i klikalnym tematom, które potencjalnie mogłyby pomóc w zwiększeniu zasięgów. Stanie po stronie swojej wizji jest dla mnie odwagą we współczesnej pracy artystycznej. Jeśli zaś chodzi o samo aktorstwo, odwaga to wyjście z jednej ulubionej formy, unikanie schematów, bycie cały czas otwartym na nowe możliwości i zobaczenie siebie z innej perspektywy. Odwagą jest próbować nowych rzeczy, szczególnie, kiedy nie jesteś do końca pewien, czy im podołasz. To jest dla mnie piękne w pracy w teatrze i w filmie, że kiedy czytam scenariusz, mam wrażenie, że nie dam rady tego zrobić, nie mam o tym pojęcia. Ale ostatecznie nam to po prostu wychodzi.
Mary Kosiarz: W swojej karierze podejmowałeś się już wielu takich spontanicznych projektów. Myślę tu przede wszystkim o „Bratach” i „W głębi lasu” – do tych tytułów dołączyłeś jako jeden z ostatnich członków obsady.
Hubert Miłkowski: Śmiałem się, że jestem aktorem last-minute (śmiech). Także swój debiut w teatrze zrobiłem na zastępstwo na dwa tygodnie przed premierą. To zawsze wiąże się z takim poczuciem absurdu, wszystko wydaje się wtedy nie do zrobienia. Ale niezależnie ile miałbym czasu na przygotowanie, kiedy projekt tak mocno na mnie działa, prędzej czy później zawsze pojawia się ten moment zawahania, czy dam sobie radę. Nawiązując jeszcze do tej odwagi w nowych projektach… Lubię w pracy aktorskiej pewne przekroczenia, szukanie różnych form ekspresji. Mam dużą potrzebę, aby projekt, którym się zajmuję był dla mnie wymagający i kiedy decyduję się go podjąć, wchodzę w to całkowicie. Po mojej ostatniej premierze w teatrze usłyszałem właśnie od znajomych, że to, co zrobiliśmy było bardzo odważne. Sam raczej nie zastanawiam się nad tym, czy to, co robię jest odważne, czy nie – po prostu kiedy dana rzecz mnie pochłonie, mam w sobie gotowość do tego, by się w nią rzucić.
Mary Kosiarz: Teraz, kiedy dużo lepiej znasz samego siebie i masz świadomość, że metody, które wcześniej stosowałeś być może nie były dla Ciebie dobre, z jakiego punktu zaczynasz pracę nad nową rolą? Jakie narzędzia pomagają Ci w tym, by utrzymać ten zdrowy emocjonalny balans?
Hubert Miłkowski: Czytając scenariusz, najpierw muszę się zastanowić, co będzie najważniejszym aspektem tej nowej roli. Jeśli w grę wchodzi aspekt fizyczny, przemiana ciała, nagle trzeba mu poświęcić bardzo dużo czasu. Przy niektórych projektach wcześniejsze przygotowanie będzie siłą rzeczy kluczowe, przy innych kompletnie nie. Wielokrotne czytanie tekstu i opracowywanie konwencji jest moim zdaniem najbardziej pomocne. Czytanie scenariusza, spisywanie wszelkich możliwych skojarzeń, wszystkich moich inspiracji do pracy – w okresie przygotowań czuję się trochę jak gąbka, która wchłania wszystkie książki, filmy, artykuły, treści, które kojarzą mi się z danym projektem. Wlewam w siebie dużą ilość treści, żeby moja wyobraźnia była wówczas jeszcze bardziej kolorowa. A w ostatniej fazie? Muszę zapomnieć o wszystkim, co do tej pory zrobiłem i rzucam się w to na świeżo z przekonaniem, że wykonałem tyle, ile byłem w stanie. Trzeba w siebie uwierzyć i pozwolić sobie na spontaniczność, która mnie samego, jak i ludzi wokół często zaskakuje.
Mary Kosiarz: Czego możemy się po Tobie spodziewać w najbliższym czasie? Pracujesz teraz nad czymś konkretnym?
Hubert Miłkowski: Zostało mi kilka dni zdjęciowych do serialu dla platformy streamingowej, w którym mam sporą rolę. Na przełomie 2025 i 2026 roku wchodzę na plan kolejnego filmu fabularnego. Bardzo chciałbym zrobić jeszcze jakiś spektakl. Mam nadzieję, że jesienią czy zimą uda mi się coś takiego znaleźć. Zaraz znowu wracam do Warszawy i z kolei wznawiam spektakl, który zrobiłem w zeszłym roku. Zaczynam też pracę nad jednym filmem krótkometrażowym, pod koniec maja wystąpię w kampanii społecznej poświęconej oddawaniu szpiku kostnego. Jest tego dużo, szczególnie w tym roku wszystko ruszyło ze zdwojoną siłą. Liczę na to, że uda mi się to wszystko pogodzić.
Mary Kosiarz: Brzmi to bardzo intensywnie, dlatego trzymam kciuki, żeby te dobre nawyki, które w sobie wypracowałeś, pomogły Ci w tym czasie.
Hubert Miłkowski: Oby tak było!
fot. Filip Radwański